https://wodolei.ru/catalog/dushevie_kabini/s-vannoj/ 
А  Б  В  Г  Д  Е  Ж  З  И  Й  К  Л  М  Н  О  П  Р  С  Т  У  Ф  Х  Ц  Ч  Ш  Щ  Э  Ю  Я  AZ

 


Swiszcza piskliwie i gmin sie rozprasza,
Pierzcha przed koczem saneczek gromada,
Jak przed okretem bialych kaczek stada.
Tu ludzie biega, kazdego mroz goni,
Zaden nie stanie, nie patrzy, nie gada;
Kazdego oczy zmruzone, twarz blada,
Kazdy trze rece i zebami dzwoni,
I z ust kazdego wyzioniona para
Wychodzi slupem, prosta, dluga, szara.
Widzac te dymem buchajace gminy,
Myslisz, ze chodza po miescie kominy.
Po bokach gminnej cisnacej sie trzody
Ciagna powaznie dwa ogromne rzedy,
Jak procesy j e w koscielne obrzedy
Lub jak nadbrzezne bystrej rzeki lody.
I gdziez ta zgraja wlecze sie powoli,
Na mroz nieczula jak trzoda soboli?
Przechadzka modna jest o tej godzinie;
Zimno i wietrzno, ale ktoz dba o to,
Wszak cesarz tedy zwykl chodzic piechoto,
I cesarzowa, i dworu mistrzynie.
Ida marszalki, damy, urzedniki,
W rownych abcugach: pierwszy, drugi, czwarty,
Jako rzucane z rak szulera karty,
Krole, wyzniki, damy i nizniki,
Starki i miodki, czarne i czerwone,
Padaja na te i na owa strone,
Po obu stronach wspanialej ulicy,
Po mostkach lsnacym wyslanych granitem.
A naprzod ida dworscy urzednicy:
Ten w futrze cieplem, lecz na wpol odkrylem,
Aby widziano jego krzyzow cztery;
Zmarznie, lecz wszystkim pokaze ordery;
Wynioslym okiem rownych sobie szuka
I, gruby, pelznie wolnym chodem zuka.
Dalej gwardyjskie modniejsze mlokosy,
Proste i cienkie jak ruchome piki,
W pol ciala tego zwiazane jak osy.
Dalej z pochylym karkiem czynowniki,
Spode lba patrza, komu sie poklonic,
Kogo nadeptac, a od kogo stronic;
A kazdy gietki, we dwoje skurczony,
Tulac sie pelzna jako skorpijony.
Posrodku damy jako pstre motyle,
Tak rozne plaszcze, kapeluszow tyle;
Kazda w paryskim swieci sie stroiku
I nozka miga w futrzanym trzewiku;
Biale jak sniegi, rumiane jak raki.
Wtem dwor odjezdza; stanely orszaki.
Podbiegly wozy, ciagnace jak statki
Obok plywaczow w glebokiej kapieli.
Juz pierwsi w wozy wsiedli i znikneli;
Za nimi pierzchly piechotne ostatki.
Niejeden kaszlem suchotniczym steknie,
A przeciez mowi: "Jak tam chodzic pieknie!
Cara widzialem, i przed jeneralem
Nisko klanialem, i z paziem gadalem!"
Szlo kilku ludzi miedzy tym natlokiem,
Rozni od innych twarza i odzieniem,
Na przechodzacych ledwo rzuca okiem,
Ale na miasto patrza z zadumieniem.
Po fundamentach, po scianach, po szczytach,
Po tych zelazach i po tych granitach
Czepiaja oczy, jakby probowali,
Czy mocno kazda cegla osadzona;
I opuscili z rozpacza ramiona,
Jak gdyby myslac: czlowiek ich nie zwali!
Dumali - poszli - zostal z jedynastu
Pielgrzym sam jeden; zasmial sie zlosliwie,
Wzniosl reke, scisnal i uderzyl msciwie
W glaz, jakby grozil temu glazow miastu.
Potem na piersiach zalozyl ramiona
I stal dumajac, i w cesarskim dworze
Utkwil zrenice dwie jako dwa noze;
I byl podobny wtenczas do Samsona,
Gdy zdrada wziety i skuty wiezami
Pod Filistynow dumal kolumnami.
Na czolo jego nieruchome, dumne
Nagly cien opadl, jak calun na trumne,
Twarz blada strasznie zaczela sie mroczyc;
Rzeklbys, ze wieczor, co juz z niebios spadal,
Naprzod na jego oblicze osiadal
I stamtad dalej mial swoj cien roztoczyc.
Po prawej stronie juz pustej ulicy
Stal drugi czlowiek - nie byl to podrozny,
Zdal sie byc dawnym mieszkancem stolicy,
Bo rozdawaj ac miedzy lud jalmuzny,
Kazdego z biednych po imieniu wital,
Tamtych o zony, tych o dzieci pytal.
Odprawil wszystkich, wsparl sie na granicie
Brzeznych kanalow i wodzil oczyma
Po scianach gmachow i po dworca szczycie,
Lecz nie mial oczu owego pielgrzyma,
I wzrok wnet spuszczal, kiedy szedl z daleka
Biedny, zebrzacy zolnierz lub kaleka.
Wzniosl w niebo rece, stal i dumal dlugo
W twarzy mial wyraz niebieskiej rozpaczy.
Patrzyl jak aniol, gdy z niebios posluga
Miedzy czyscowe dusze zstapic raczy
I widzi cale w meczarniach narody,
Czuje, co cierpia, maja cierpiec wieki
I przewiduje, jak jest kres daleki
Tylu pokolen zbawienia - swobody.
Oparl sie placzac na kanalow brzegu,
Lzy gorzkie biegly i zginely w sniegu;
Lecz Bog je wszystkie zbierze i policzy,
Za kazda odda ocean slodyczy.
Pozno juz bylo, oni dwaj zostali,
Oba samotni, i chociaz odlegli,
Na koniec jeden drugiego postrzegli
I dlugo siebie nawzajem zwazali.
Pierwszy postapil czlowiek z prawej strony:
"Bracie, rzekl, widze, zes tu zostawiony
Sam jeden, smutny, cudzoziemiec moze;
Co ci potrzeba, rozkaz w imie Boze;
Chrzescijaninem jestem i Polakiem,
Witam cie Krzyza i Pogoni znakiem".
Pielgrzym, zbyt swymi myslami zajety,
Otrzasnal glowa i uciekl z wybrzeza;
Ale nazajutrz, gdy mysli swych mety
Z wolna rozjasnia i pamiec odswieza,
Nieraz zaluje owego natreta;
Jesli go spotka, pozna go, zatrzyma;
Choc rysow jego twarzy nie pamieta,
Lecz w glosie jego i w slowach cos bylo
Znanego uszom i duszy pielgrzyma
Moze sie o nim pielgrzymowi snilo.
POMNIK PIOTRA WIELKIEGO
Z wieczora na dzdzu stali dwaj mlodzience
Pod jednym plaszczem, wziawszy sie za rece:
Jeden - ow pielgrzym, przybylec z zachodu,
Nieznana carskiej ofiara przemocy;
Drugi byl wieszczem ruskiego narodu,
Slawny piesniami na calej polnocy.
Znali sie z soba niedlugo, lecz wiele
I od dni kilku juz sa przyjaciele.
Ich dusze wyzsze nad ziemne przeszkody,
Jako dwie Alpow spokrewnione skaly:
Choc je na wieki rozerwal nurt wody,
Ledwo szum slysza swej nieprzyjaciolki,
Chylac ku sobie podniebne wierzcholki.
Pielgrzym cos dumal nad Piotra kolosem,
A wieszcz rosyjski tak rzekl cichym glosem:
"Pierwszemu z carow, co te zrobil cuda,
Druga carowa pamietnik stawiala.
Juz car odlany w ksztalcie wielkoluda
Siadl na brazowym grzbiecie bucefala
I miejsca czekal, gdzie by wjechal konno.
Lecz Piotr na wlasnej ziemi stac nie moze,
W ojczyznie jemu nie dosyc przestronne,
Po grunt dla niego poslano za morze.
Poslano wyrwac z finlandzkich nadbrzezy
Wzgorek granitu; ten na Pani slowo
Plynie po morzu i po ladzie biezy,
I w miescie pada na wznak przed carowa.
Juz wzgorek gotow; leci car miedziany,
Car knutowladny w todze Rzymianina,
Wskakuje rumak na granitu sciany,
Staje na brzegu i w gore sie wspina.
Nie w tej postawie swieci w starym Rzymie
Kochanek ludow, ow Marek Aureli,
Ktory tym naprzod rozslawil swe imie,
Ze wygnal szpiegow i donosicieli;
A kiedy zdziercow domowych poskromil,
Gdy nad brzegami Renu i Paktolu
Hordy najezdzcow barbarzynskich zgromil,
Do spokojnego wraca Kapitolu.
Piekne, szlachetne, lagodne ma czolo,
Na czole blyszczy mysl o szczesciu panstwa;
Reke powaznie wzniosl, jak gdyby wkolo
Mial blogoslawic tlum swego poddanstwa,
A druga reke opuscil na wodze,
Rumaka swego zapedy ukraca.
Zgadniesz, ze mnogi lud tam stal na drodze
I krzyczal: "Cesarz, ojciec nasz powraca!"
Cesarz chcial z wolna jechac miedzy tlokiem,
Wszystkich ojcowskiem udarowac okiem.
Kon wzdyma grzywe, zarem z oczu swieci,
Lecz zna, ze wiezie najmilszego z gosci,
Ze wiezie ojca milijonom dzieci,
I sam hamuje ogien swej zywosci;
Dzieci przyjsc blisko, ojca widziec moga,
Kori rownym krokiem, rowna stapa droga.
Zgadniesz, ze dojdzie do niesmiertelnosci!
Car Piotr wypuscil rumakowi wodze,
Widac, ze lecial tratujac po drodze,
Od razu wskoczyl az na sam brzeg skaly.
Juz kon szalony wzniosl w gore kopyta,
Car go nie trzyma, kon wedzidlem zgrzyta,
Zgadniesz, ze spadnie i prysnie w kawaly.
Od wieku stoi, skacze, lecz nie spada,
Jako lecaca z granitow kaskada,
Gdy scieta mrozem nad przepascia zwisnie
Lecz skoro slonce swobody zablysnie
I wiatr zachodni ogrzeje te panstwa,
I coz sie stanie z kaskada tyranstwa?"
PRZEGLAD WOJSKA
Jest plac ogromny: jedni zowia szczwalnia,
Tam car psy wtrawia, nim pusci na zwierza;
Drudzy plac zowia grzeczniej gotowalnia,
Tam car swe stroje probuje, przymierza,
Nim w rury, w piki, w dziala ustrojony,
Wyjdzie odbierac monarchow poklony.
Kokietka idac na bal do palacu
Nie tyle trawi przed zwierciadlem czasow,
Nie robi tyle umizgow, grymasow,
Ile car co dzien na tym swoim placu.
Inni w tym placu widza saranczarnie,
Mowia, ze car tam hoduje nasiona
Chmury saranczy, ktora wypasiona
Wyleci kiedys i ziemie ogarnie.
Sa, co plac zowia toczydlem chirurga,
Bo tu car naprzod lancety szlifuje,
Nim wyciagnawszy reke z Petersburga,
Tnie tak, ze cala Europa poczuje;
Lecz nim wysledzi, jak gleboka rana,
Nim plastr obmysli od naglej krwi straty,
Juz car puls przetnie szacha i sultana
I krew wypusci spod serca Sarmaty.
Plac roznych imion, lecz w jezyku rzadow
Zowie sie placem wojskowych przegladow.
Dziesiata - ranek - juz przegladow pora,
Juz plac okraza ludu zgraja cicha,
Jako brzeg czarny bialego jeziora;
Kazdy sie tloczy, na srodek popycha.
Po placu, jako rybitwy nad woda,
Zwija sie kilku doricow i dragunow;
Ciekawsze glowy tylcem piki boda,
Na blizsze karki sypia grad bizunow.
Kto wylazl naprzod jak zaba z bagniska,
Ze lbem sie cofa i kark w tlumy wciska.
Slychac grzmot z dala, gluchy, jednostajny,
Jak kucie mlotow lub mlocenie cepow:
To beben, pulkow przewodnik zwyczajny,
Za nim szeregi ciagna sie wzdluz stepow,
Mnogie i rozne, lecz w jednym ubiorze,
Zielone, w sniegu czernia sie z daleka;
I plynie kazda kolumna jak rzeka,
I wszystkie w placu tona jak w jeziorze.
Tu mi daj, muzo, usta stu Homerow,
W kazde wsadz ze sto paryskich jezykow,
I daj mi piora wszystkich buchalterow,
Bym mogl wymienic owych pulkownikow,
I oficerow, i podoficerow,
I szeregowych zliczyc bohaterow.
Lecz bohatery tak podobne sobie,
Tak jednostajne! stoi chlop przy chlopie,
Jako rzad koni zujacych przy zlobie,
Jak klosy w jednym uwiazane snopie,
Jako zielone na polu konopie,
Jak wiersze ksiazki, jak skiby zagonow,
Jak petersburskich rozmowy salonow.
Tyle dostrzeglem, ze jedni z Moskalow,
Wyzsi od drugich na piec lub szesc calow,
Mieli na czapkach mosiezne litery
Jakby lysinki - to grenadyjery;
I bylo takich trzy zgraje wasalow.
Za nimi nizsi stali w mnogich rzedach,
Jak pod lisciami ogorki na grzedach.
Zeby rozroznic pulki w tej piechocie,
Trzeba miec bystry wzrok naturalisty,
Ktory przeglada wykopane w blocie
I gatunkuje, i nazywa glisty.
Zagrzmialy traby - to konne orszaki,
I rozmaitsze, ulanow, huzarow,
Dragonow: czapki, kirysy, kolpaki
Myslalbys, ze tu kapelusznik jaki
Rozlozyl sklady swych roznych towarow;
W koncu pulk wjechal: chlopy gdyby hlaki,
Okute miedzia jak rzed samowarow,
A spodem pyski konskie jako haki.
Pulki w tak roznych ubiorach i broniach
Najlepiej bedzie rozroznic po koniach;
Bo tak i nowa taktyka doradza,
I z obyczajem ruskim to sie zgadza.
Napisal wielki jeneral Zomini,
Ze kon, nie czlowiek, dobra jazde czyni;
Dawno juz o tym wiedzieli Rusini:
Bo za dobrego konia gwardyjaka
Zakupisz u nich dobrych trzech zolnierzy.
Oficerskiego cena jest czworaka,
I za takiego konia dac nalezy
Lutniste, skoczka albo tez pisarza,
A w czasach drogich nawet i kucharza.
Skarbowe chude, poderwane klacze,
Nawet te, ktore woza lazarety,
Jesli je stawia w faraona gracze,
Licza sie zawsze: klacz za dwie kobiety.
Wrocmy do pulkow. - Pierwszy wjechal kary,
Drugi tez kary, lecz anglizowany,
Dwa bylo gniade, a piaty bulany,
Siodmy znow gniady, osmy jak mysz szary,
Dziewiaty rosly, dziesiaty mierzyna,
A potem znowu kary bez ogona,
U dwunastego na czole lysina,
A zas ostatni wygladal jak wrona.
Harmat wjechalo czterdziesci i osim,
Jaszczykow wiecej nizli drugie tyle;
Wszystkiego dwiescie, jak po wierzchu wnosim:
Bo zeby dobrze zliczyc w jedne chwile
Srod mnostwa koni i ludzi motlochu,
Trzeba miec oko twe, Napoleonie,
Lub twoje, ruski intendencie prochu
Ty, nie zwazajac na ludzi i konie,
Jaszczykow patrzysz, wnet liczbe ich zgadles,
Wiesz, ile w kazdym ladunkow ukradles.
Juz plac okryly zielone mundury,
Jak trawy, w ktore ubiera sie laka,
Gdzieniegdzie tylko wznosi sie do gory
Jaszczyk podobny do blotnego baka
Lub polnej pluskwy z zielonawym grzbietem,
A przy nim dzialo ze swoim lawetem
Usiadlo na ksztalt czarnego pajaka.
Kazdy ten pajak ma nog przednich cztery
I cztery tylnych: zowia sie te nogi
Kanonijery i bombardyjery.
Jezeli siedzi spokojnie srod drogi,
Noga sie kazda gdzies daleko rucha;
Myslisz, ze calkiem oddzielne od brzucha,
I brzuch jak balon w powietrzu ulata.
Lecz skoro cicha, drzemiaca harmata
Nagle sie zbudzi rozkazem wyzwana,
Jak tarantula, gdy jej kto w nos dmuchnie
Wnet sciagnie nogi/ podchyla kolana
I nim sie nadmie, nim jady wybuchnie,
Zrazu przednimi kanonij erami
Okolo pyska dlugo, szybko wije
Jak mucha, co sie w arszeniku splami,
Siadlszy swoj czarny pyszczek dlugo myje;
Potem dwie przednie nogi w tyl wywroci,
Tylnymi kreci/ potem kiwa zadem,
Nareszcie wszystkie nogi w bok rozrzuci,
Chwile spoczywa, w koncu buchnie jadem.
Pulki stanely - patrza - car, car jedzie,
Tuz kilku starych, konnych admiralow,
Tlum adiutantow i cma jeneralow
Z tylu i z przodu, a car sam na przedzie.
Orszak dziwacznie pstry i cetkowany,
Jak arlekiny: pelno na nich wstazek,
Kluczykow, cyfer, portrecikow, sprzazek,
Ten sino, tamten zolto przepasany,
Na kazdym gwiazdek, kolek i krzyzykow
Z przodu i z tylu wiecej niz guzikow.
Swieca sie wszyscy, lecz nie swiatlem wlasnem,
Promienie na nich ida z oczu panskich;
Kazdy jeneral jest robaczkiem jasnym,
Co blyszczy pieknie w nocach swietojanskich;
Lecz skoro przejdzie wiosna carskiej laski,
Nedzne robaczki traca swoje blaski:
Zyja, do cudzych krajow nie ucieka,
Ale nikt nie wie, gdzie sie w blocie wleka.
Jeneral w ogien smialym idzie krokiem,
Kula go trafi, car sie don usmiechnie;
Lecz gdy car strzeli nielaskawym okiem,
Jeneral bladnie, slabnie, czesto - zdechnie.
Srod dworzan predzej znalazlbys stoikow,
Wspaniale dusze - choc gniew cara czuja,
Ani sie zarzna, ani zachoruja;
Wyjada na wies do swych palacykow
I pisza stamtad: ten do szambelana,
Ow do metresy, ow do damy dworu,
Liberalniejsi pisza do furmana.
I znowu z wolna wroca do faworu.
Tak z domu oknem zrucony pies zdycha,
Kot miauknie tylko, lecz stanie na nogi
I znowu szuka do powrotu drogi,
I jakas dziura znowu wnidzie z cicha;
Nim stoik w sluzbe wroci tryumfalnie,
Na wsi rozprawia cicho - liberalnie.
Car byl w mundurze zielonym, z kolnierzem
Zlotym. Car nigdy nie zruca mundura;
Mundur wojskowy jest to carska skora,
Car rosnie, zyje i - gnije zolnierzem.
Ledwie z kolebki dziecko wyjdzie carskie,
Zaraz do tronu zrodzony paniczyk
Ma za stroj kurtki kozackie, huzarskie,
A za zabawke szabelke i - biczyk.
Sylabizujac szabelka wywija
I nia wskazuje na ksiazce litery;
Kiedy go tanczyc ucza guwernery,
Biezy kiem takty muzyki wybija.
Doroslszy, cala jest jego zabawa
Zbierac zolnierzy do swojej komnaty,
Komenderowac na lewo, na prawo,
I wprawiac pulki w musztre - i pod baty.
Tak sie car kazdy do tronu sposobil,
Stad ich Europa boi sie i chwali;
Slusznie z Krasickim starzy powiadali:
"Madry przegadal, ale glupi pobil".
Piotra Wielkiego niechaj pamiec zyje,
Pierwszy on odkryl te Caropedyje.
Piotr wskazal carom do wielkosci droge;
Widzial on madre Europy narody
I rzekl: "Rosyje zeuropejczyc moge,
Obetne suknie i ogole brody".
Rzekl - i wnet poly bojarow, kniazikow
Scieto jak szpaler francuskiego sadu;
Rzekl - i wnet brody kupcow i muzykow
Sypia sie chmura jak liscie od gradu.
Piotr zaprowadzil bebny i bagnety,
Postawil turmy, urzadzil kadety,
Kazal na dworze tanczyc menuety
I do towarzystw gwaltem wwiodl kobiety;
I na granicach poosadzal straze,
I lancuchami pozamykal porty,
Utworzyl senat, szpiegi, dygnitarze,
Odkupy wodek, czyny i paszporty;
Ogolil, umyl i ustroil chlopa,
Dal mu bron w rece, kieszen narublowal
I zadziwiona krzyknela Europa:
"Car Piotr Rosyja ucywilizowal".
Zostalo tylko dla nastepnych carow
Przylewac klamstwa w brudne gabinety,
Przysylac w pomoc despotom bagnety,
Wyprawic kilka rzezi i pozarow;
Zagrabiac cudze dokola dzierzawy,
Skradac poddanych, placic cudzoziemcow,
By zyskac oklask Francuzow i Niemcow,
Ujsc za rzad silny, madry i laskawy.
Niemcy, Francuzi, zaczekajcie nieco!
Bo gdy wam w uszy zabrzmi huk ukazow,
Gdy knutow grady na karki wam zleca,
Gdy was pozary waszych miast oswieca,
A wam natenczas zabraknie wyrazow;
Gdy car rozkaze ubostwiac i slawic
Sybir, kibitki, ukazy i knuty
Chyba bedziecie cara piesnia bawic,
Waryjowana na dzisiejsze nuty.
Car jak kregielna kula miedzy szyki
Wlecial i spytal o zdrowie gawiedzi;
"Zdrowia ci zyczym", szepca wojownik!,
Ich szepty byly jak mruk stu niedzwiedzi.
Dal rozkaz - rozkaz wymknal sie przez zeby
I wpadl jak pilka w usta komendanta,
I potem gnany od geby do geby
Na ostatniego upada szerzanta.
Jeknely bronie, szczeknely palasze
I wszystko bylo zmieszane w odmecie:
Na linijowym kto widzial okrecie
Ogromny kociol, w ktorym robia kasze,
Kiedy wen woda z pompy jako z rzeczki
Bucha, a w wode sypie majtkow rzesza
Za jednym razem krup ze cztery beczki,
Potem dziesiatkiem wiosel w kotle miesza;
Kto zna francuska izbe deputatow,
Wieksza i stokroc burzliwsza od kotla,
Kiedy w nie projekt komisyja wmiotla
I juz nadchodzi godzina debatow:
Cala Europa, czujac z dawna glody,
Mysli, ze dla niej tam warza swobody;
Juz liberalizm z ust jako z pomp bucha;
Ktos tam o wierze wspomnial na poczatku,
Izba sie burzy, szumi i nie slucha;
Ktos wspomnial wolnosc, lecz nie zrobil wrzatku,
Ktos wreszcie wspomnial o krolow zamiarach,
O biednych ludach, o despotach, carach,
Izba znudzona krzyczy: "Do porzadku!"
Az tu minister skarbu, jakby z dragiem,
Wbiega z ogromnym budzetu wyciagiem,
Zaczyna mieszac mowa o procentach,
O clach, oplatach, stemplach, remanentach;
Izba wre, huczy i kipi, i pryska,
I szumowiny az pod niebo ciska;
Ludy sie ciesza/ gabinety strasza,
Az sie dowiedza wszyscy na ostatku,
Ze byla mowa tylko - o podatku.
Kto tedy widzial owy kociol z kasza
Lub owa izbe - ten latwo zrozumie,
Jaki gwar powstal" w tylu pulkow tlumie,
Gdy rozkaz carski wlecial w srodek kupy.
Wtem trzystu bebnow ozwaly sie huki,
I jak lod Newy gdy prysnie na sztuki,
Piechota w dlugie porznela sie slupy.
Kolumny jedne za drugimi daza,
Przed kazda beben i komendant wola;
Car stal jak slonce, a pulki dokola
Jako planety tocza sie i kraza.
Wtem car wypuscil stado adiutantow,
Jak wroble z klatki albo psy ze smyczy;
Kazdy z nich leci, jak szalony krzyczy,
Wrzask jeneralow, majorow, szerzantow,
Huk tarabanow, piski muzykantow
Nagle piechota, jak lina kotwicy
Z klebow rozwita, wyciaga sie sznurem;
Sciany idacej pulkami konnicy
Lacza sie, wiaza, jednym staja murem.
Jakie zas dalej byly tam obroty,
Jak jazda racza i niezwyciezona
Leciala obses na karki piechoty:
Jak kundlow psiarnia traba poduszczona
Na zwiazanego niedzwiedzia uderza,
Widzac, ze w kluby ujeto pysk zwierza
Jak sie piechota kupi, sciska, kurczy,
Nadstawia bronie jako igly jeza,
Ktory poczuje, ze pies nad nim burczy;
Jak wreszcie jazda w ostatnim poskoku
Targniona smycza powsciagnela kroku;
I jak harmaty w przod i w tyl ciagano,
Jak po francusku, po rusku lajano,
Jak w areszt brano, po karkach trzepano,
Jak tam marzniono i z koni spadano,
I jak carowi w koncu winszowano
Czuje te wielkosc, bogactwo przedmiotu!
Gdybym mogl opiac, wslawilbym me imie,
Lecz muza moja jak bomba w pol lotu
Spada i gasnie w prozaicznym rymie,
I srod glownego manewrow obrotu,
Jak Homer w walce bogow - ja - ach, drzymie.
Juz przerobiono wojskiem wszystkie ruchy,
O ktorych tylko car czytal lub slyszal;
Srod zgrai widzow juz sie gwar uciszal,
Juz i sukmany, delije, kozuchy,
Co sie czernily gesto wkolo placu,
Rozpelzaly sie kazda w swoje strone,
I wszystko bylo zmarzle i znudzone
Juz zastawiano sniadanie w palacu.
Ambasadory zagranicznych rzadow,
Ktorzy pomimo i mrozu, i nudy,
Dla laski carskiej nie chybia przegladow
I co dzien krzycza: "o dziwy! o cudy!"
Juz powtorzyli raz tysiaczny drugi
Z nowym zapalem dawne komplementy:
Ze car jest taktyk w planach niepojety,
Ze wielkich wodzow ma na swe uslugi,
Ze kto nie widzial, nigdy nie uwierzy,
Jaki tu zapal i mestwo zolnierzy.
Na koniec byla rozmowa skonczona
Zwyczajnym smiechem z glupstw Napoleona;
I na zegarek juz kazdy spozieral,
Bojac sie dalszych galopow i klusow;
Bo mroz dociskal dwudziestu gradusow,
Dusila nuda i glod juz doskwieral.
Lecz car stal jeszcze i dawal rozkazy;
Swe pulki siwe, kare i bulane
Puszcza, wstrzymuje po dwadziescie razy;
Znowu piechote przedluza jak sciane,
Znowu ja sciska w czworobok zawarty
I znowu na ksztalt wachlarza roztacza.
Jak stary szuler, choc juz nie ma gracza,
Miesza i zbiera, i znow miesza karty;
Choc towarzystwo samego zostawi,
On sie sam z soba kartami zabawi.
Az sam sie znudzil, konia nagle zwrocil
I w jeneralow ukryl sie natloku;
Wojsko tak stalo, jak je car porzucil,
I dlugo z miejsca nie ruszylo kroku.
Az traby, bebny daly znak nareszcie:
Jazda, piechota, dlugich kolumn dwiescie
Plyna i tona w glebi ulic miejskich
Jakze zmienione, niepodobne wcale
Do owych bystrych potokow alpejskich,
Co ryczac metne wala sie po skale,
Az w jezior jasnym spotkaja sie lonie
I tam odpoczna, i oczyszcza wody,
A potem z lekka nowymi wychody
Blyskaja, toczac szmaragdowe tonie.
Tu pulki weszly czerstwe, czyste, biale;
Wyszly zziajane i oblane potem,
Roztopionymi sniegi poczerniale,
Brudne spod lodu wydeptanym blotem.
Wszyscy odeszli: widze i aktory.
Na placu pustym, samotnym zostalo
Dwadziescie trupow: ten ubrany bialo,
Zolnierz od jazdy; tamtego ubiory
Nie zgadniesz jakie, tak do sniegu wbity
I stratowany konskimi kopyty.
Ci zmarzli, stojac przed frontem jak slupy,
Wskazujac pulkom droge i cel biegu;
Ten sie zmyliwszy w piechoty szeregu
Dostal w leb kolba i padl miedzy trupy.
Biora ich z ziemi policejskie slugi
I niosa chowac; martwych, rannych spolem
Jeden mial zebra zlamane, a drugi
Byl wpol harmatnym przejechany kolem;
Wnetrznosci ze krwia wypadly mu z brzucha,
Trzykroc okropnie spod harmaty krzyknal,
Lecz major wola: "Milcz, bo car nas slucha";
Zolnierz tak sluchac majora przywyknal,
Ze zeby zacial; nakryto co zywo
Rannego plaszczem, bo gdy car przypadkiem
Z rana jest takiej naglej smierci swiadkiem
I widzi na czczo skrwawione miesiwo
Dworzanie czuja w nim zmiane humoru,
Zly, opryskliwy powraca do dworu,
Tam go czekaja z sniadaniem nakrylem,
A jesc nie moze miesa z apetytem.
Ostatni ranny wszystkich bardzo zdziwil:
Grozono, bito, prozna grozba, kara,
Jeneralowi nawet sie sprzeciwil,
I jeczal glosno - klal samego cara.
Ludzie niezwyklym przerazeni krzykiem
Zbiegli sie nad tym parad meczennikiem.
Mowia, ze jechal z dowodcy rozkazem,
Wtem kon mu stanal jak gdyby zaklety,
A z tylu wlecial caly szwadron razem;
Zlamano konia, i zolnierz zepchniety
Lezal pod jazda plynaca korytem;
Ale od ludzi litosciwsze konie:
Skakal przez niego szwadron po szwadronie,
Jeden kon tylko trafil wen kopytem
I zlamal ramie; kosc na wpol rozpadla
Przedarla mundur i ostrzem sterczala
Z zielonej sukni, strasznie, trupio biala,
I twarz zolnierza rownie jak kosc zbladla;
Lecz sil nie stracil: wznosil druga reke
To ku niebiosom, to widzow gromady
Zdawal sie wzywac i mimo swa meke
Dawal im glosno, dlugo jakies rady.
Jakie? nikt nie wie, nie mowia przed nikim.
Bojac sie szpiegow sluchacze uciekli
I tyle tylko pytajacym rzekli,
Ze ranny mowil zlym ruskim jezykiem;
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56


А-П

П-Я